Narodzinom każdej nowej techniki artystycznej towarzyszą zawsze burzliwe dyskusje, których wspólny mianownik daje się sprowadzić do pytania „czy to jeszcze jest sztuka? ”. Nic tak nie wyprowadza z równowagi krytyka, jak dzieło, którego nie potrafi nazwać, zaszufladkować, opisać znanym sobie językiem. Warto tu przytoczyć – banalny skądinąd - przykład ekspansji fotografii cyfrowej. Parę lat minęło zanim obraz cyfrowy pojawił się w galeriach, a negatyw cyfrowy jest dzisiaj tak samo doceniany jak jego srebrowy odpowiednik.
Dlatego też z techniką trzeba ostrożnie – jest ważna, bywa olśniewająca, czasami jest prawie przezroczysta, często uzupełnia dzieło o nowe znaczenia i interpretacje, zmienia też nasze utrwalone punkty widzenia – jednak nigdy nie jest wartością samą w sobie. Nigdy nie powinna przesłaniać tego, co najważniejsze - czyli emocjonalnego przekazu samej twórczości. Skanografia – technika nienowa, wciąż bytuje w cieniu swojej starszej siostry – fotografii. Jest specyficzna – pozwala (inaczej niż fotografia) rejestrować tylko pewne aspekty rzeczywistości, ale do fotografii zbliża ją wierność reprodukcji i – co najważniejsze, a stojące u podstaw samej etymologii słowa – rysowanie światłem. Jest skanografia niczym innym jak wykorzystaniem tej samej zasady, która pozwoliła stworzyć prawie 200 lat temu pierwsze dagerotypy. To, że światło w procesie powstawania obrazu, nie przechodzi przez optykę nie ma tu żadnego znaczenia. Tak więc mamy tu do czynienia ze swoistym przypadkiem rysowania światłem, czyli pewną odmianą fotografii. Fotografii, która jednak rządzi się trochę odmiennymi prawami, tworząc obraz plastyczny, niepozbawiony głębi a jednak dający wrażenie pewniej płaskości, osadzony bardziej na jednej płaszczyźnie niż w trójwymiarowej przestrzeni.
Tu nasuwa mi się pierwsze skojarzenie – obrazy te, mimo pewnej sugestii głębi nie dają wrażenia, że poza nimi istnieje jeszcze jakaś rzeczywistość, jakiś drugi, trzeci czy czwarty plan (co normalnie odczuwamy patrząc na fotografie). Przekaz koncentruje się na przedmiocie, staje się bardziej syntetyczny, opowiada swoją historię bez zbędnych odniesień. W zależności od talentu i wrażliwości twórcy może to być wada albo zaleta – to, że autor skanografii, poza kompozycją i wyborem gamy kolorystycznej niewiele może dodać (w przeciwieństwie do fotografa), jest pewnym ograniczeniem, – ale jeżeli uda mu się za pomocą tych środków stworzyć dzieło, które oddziałuje, jest to wielkie osiągnięcie – synteza i uproszczenie sprawiają, że uwaga kieruje się do głębi przedmiotu nie rozpraszając się w mnogości doznań. Najbardziej przemawiają do mnie te prace, w których gama jest ograniczona – gdyż współbrzmi z ograniczeniami samej techniki, pozwalając stworzyć obrazy prawie surrealne przez swoją hiper konkretność. W obrazach BREEZE-OF-SPRING, BEAUTY-AND-PEARLS, THE-FLOWER-OF-PINK-DOGWOOD czy LILLY-OF-THE-VALLEY kwiaty, łodygi, liście zamieniają się w geometryczne formy, zaczynają brać udział w subtelnej grze pomiędzy swoim botanicznym a formalnym aspektem, ich ekspozycja na czarnym tle tylko wzmacnia ten efekt. Każdy obraz jest tu oczywiście samoistnym przekazem, ale siła tej opowieści tkwi też w ich zestawieniu - trudno się oprzeć wrażeniu, że odbiór całości prowadzi nas w stronę dawnych herbariów – zielników, które pod pretekstem naukowego katalogowania, dawały pole do estetycznego potraktowania materii botanicznej. I skojarzenie drugie – każdy obraz to samoistny teren do kontemplacji; zauważmy wtedy światło, delikatne, prawie fotograficzne nieostrości skontrastowane z niezwykle precyzyjnym oddaniem szczegółów, urok kolorów i kompozycji, smak detalu. Ale prace te, oglądane na wystawie, to już inna historia – pokazane w rozwijającym się ciągu, są jak spacer po tajemniczym ogrodzie, urzekającym swoją wielobarwnością i fantastycznymi kształtami i kolorami. Ciekawa wydaje mi się właśnie ta dwoistość, która przyciągnęła moją uwagę podczas oglądania wystawy – z jednej strony poszczególne prace odsyłają do konkretnych skojarzeń, a z drugiej patrzymy na pojedyncze obrazy, jako część całości – ogrodu, w którym nie ma centrum a jego urok polega na jednoczesnym przenikaniu się wrażeń płynących od konkretu do ogółu i z powrotem.
Myślę, że można w twórczości Lidii Pasadyn-Ciuk mnożyć warstwy i pola interpretacji – można zastanawiać się nad symboliczną stroną tego uniwersum – kwiat to przecież jeden z najbardziej nośnych symboli – odnosi się zarówno do narodzin i śmierci, erotyki, niewinności, piękna. Można szukać porównań i odniesień do malarstwa, fotografii, gdyż nie ma chyba fotografa, który by nie uległ pokusie fotografowania kwiatów, a szereg z nich wręcz uczyniło z tego motywu ważny temat swojej twórczości, żeby wspomnieć choćby najbardziej znanych: Roberta Mapplethorpe’a, Josefa Sudka czy Irvinga Penna. Wydaje mi się jednak, że najlepszym sposobem obcowania z tymi dziełami jest poddanie się ich cichemu urokowi, oczyszczenie wyobraźni i przyjęcie zaproszenia do przechadzki po tym dziwnym, tajemniczym ogrodzie.
Andrzej Pilichowski-Ragno
Kraków 2019